czwartek, 31 lipca 2014

Kosmetyczni ulubieńcy lipca

Witam wszystkich serdecznie i dzisiaj zapraszam na ulubieńców lipca. Mam kilka rzeczy do pokazania, może nie uzbierało mi się ich bardzo dużo, ale za to są naprawdę bardzo fajne! Zaczniemy może od kwestii podstawowej, jaką jest kąpiel. Żel, ktory ostatnio towarzyszył mi codziennie podczas pryszniców w gorące dni jakie nastały w Anglii. A trzeba przyznać, że było naprawdę upalnie i po pracy od razyu wskakiwałam pod prysznic aby tylko spłukać z siebie pot i brud i odzyskać świeżość a także schłodzić ciało. Żele pod prysznic zużywane są u Nas teraz więc bardzo szybko, ale ten jeden szczególnie przypadł mi do gustu. Firma Radox zachwyca mnie za każdym razem szeroką gamą produktów oraz zapachów i myślę że polubimy się na dłuższą chwilę. Taką przynajmniej mam nadzieję. Firma z tego co wiem jest dostępna w Polsce, ale dzisiaj chciałam Wam pokazać coś co dopadłam w jednej z osiedlowym aptek: tropikalne smoothie do ciała preznaczone do kąpieli o zapachu koksa wymieszanego z pokruszonymi migdałami i mirrą. Brzmi nieźle prawda? Serdecznie polecam jeśli tylko będziecie mieli do niego dostęp bo zapach jest obłędny. Może nie jest to typowy lekki letni aromat ale kojarzy mi się z słonecznymi wakacjami w tropikach więc idealnie wkomponował się w trend jakie panuje dookoła mnie. Jeżeli jesteście fankami żeli o ciekawej konsystencji i zapachu, a nie próbowałyście to moim zdaniem koniecznie trzeba go sprawdzić bo smoothie jest warty uwagi.
PS. Notka od producenta: DON'T DRINK ME ;)

Jeśli już jestem umyta i czyściutka to oczywiście nie mogę zapomnieć o zabezpieczeniu przed nadmiernym poceniem się. W lipcu hitem w tej kategorii był Dezodorant Nivea Stress Protect .Bardzo podoba mi się jego zapach. Daje uczucie świeżości. Ma lekko cytrynowo słodki aromat, kompletnie nie duszący i nie wywołujący u mnie ataku kaszlu. Wstrzymuje pot bardzo dobrze, świetnie sprawdzał się podczas upałów w pracy, nie musiałam martwić się o jakiekolwiek przebarwienia i  podrażnienia skóry, nie klieł się. Nie polecam go stosować przypadkiem kiedy macie na sobie coś czarnego. Ma w sobie dość sporo talku i możecie załatwić sobie cudowną wyjściową sukienkę. Odczekajcie więc chwilkę po aplikacji i dopiero wtedy narzucajcie na siebie małą czarną.


 Trzecią rzeczą jaką chcę Wam pokazać jest tonik do twarzy z Mythos. Otrzymałam go kiedyś w ramach testowania i tak leżał wstyd się przyznać sporo czasu w mojej walizce, aż w końcu nastały jego czasy i postanowiłam przetestować go podczas upalnych dni. Świetnie się sprawdził w celu odświeżania cery, zbierał idealnie nadmiar sebum z twarzy a jednocześnie i co najważniejsze w moim przypadku, nie podrażniał skóry i jej nie wysuszał. Bardzo obawiam się uczucia ściągnięcia skóry znanego mi podczas stosowania toników, tutaj na szczęście nic takiego nie nastapiło a za to moja skóra wydaje mi się że jest w coraz to lepszej kondycji. Przy regularnym stosowaniu na pewno można zauważyć efekt. Tonik bardzo mi przypadł do gustu. Nie stosowałam go do demakijażu, tylko do odświeżania i przemywania. Zapach może nie jest piękny, ale nie musicie obawiać się alkoholowego odoru czy szczypania w oczy.



Oczy! No właśnie! Jeśli już o nich mowa to teraz, chciałabym przedstawić Wam maleństwo w przezroczystej tubce, które trzymam...w lodówce! Żel pod oczy Boots Essentials. Mała, prosta rzecz, a jednak ratuje życie. Pamiętałam oczywiście o poprawnej aplikacji, bo niby to takie łatwe, a można popełnić błąd. Mam bardzo cienką skórę dookoła oczu która niestety  szybko się przesusza, poza tym narażona jest przez moją pracę na moc podrażnień. Często też budzę się z lekką opuchlizną na dolnych powiekach. W Bootsie udało mi się dopaść jeden z nielicznych żeli pod oczy na  jakie natrafiłam w UK ( w takich chwilach tęsknię za FlosLekiem).
 Ma on bardzo lekką konsystencję. Jego zadanie to : odświeżać, chłodzić , redukować opuchliznę i delikatnie nawilżać skórę pod oczami. Znajdziecie w nim ektrakt z ogórka oraz witaminy.
Trzeba przyznać, że u mnie się dobrze sprawdza. Na dzień wolę stosować lekkie kosmetki, które dają nawilżenie ale nie powodują obciążenia oraz szybko się wchłaniają. Nakładałam go tuż po oczyszczeniu twarzy i muszę przyznać że idealnie chłodzi, niweluje poranną opuchliznę i sprawia że moja twarz szybko nabiera zdrowego wyglądu i jestem gotowa by wyjść do pracy. Latem stawiam zdecydowanie na lekkość!



 Jeśli już jesteśmy w temacie oczu, to dodam szybko co nieco na temat kedki na którą skusiłam się, jak tylko odkryłam stoisko Essence w Wilkinsonie (brawa dla UK za ten sklep!). Kredka do oczu Whipped White Frosting z Essence zdecydowanie sprawdza się kiedy zależy mi na podreśleniu wygląu mojego spojrzenia. Pamiętając o zasadzie że suchy puder lepiej utrzyma kremową kredkę, najpierw matuję powiekę a potem wykorzystuję to cudo, np
a) jako bazę pod cienie: rozsmarowuję ją na całej powiece i delikatnie przyklepuję opuszkiem palca. W zamian otrzymuję super delikatny perłowy efekt rozświetlenia a przy okazji dzięki takiej bazie wiem, że cień lepiej przyczepi się do lepkiej kredki.
b) jeśli chcecie rozświetlić łuk brwiowy kredka także przypadnie wam do gustu.
c) trzeci sposób jest bardzo oczywisty: na linię wodną. Idealnie rozświetla spojrzenie. Biała kredka byłaby w tym przypadku bardzo nachalna, a tak nude perła otwiera bardziej spojrzenie.
Uwielbiam ją za różnorodność, niestety opcja pierwsza na całej powiece nie sprawdza się w mega upalne dni bez dobrej bazy! Pamiętajcie więc o niej chyba że kochacie efekt wpijającej sie w załamanie perełki.
Jeśli przeszłam już na temat makijażu to chciałam pochwalić się Wam kredką do ust która podbiła moje serce! Postanowiłam skusić się na odrobinę koloru ale zaczęłam stopniowo.  Wybór padł na lekki pastelowy róż Rimmel Lip Balm Tender Rose. Sama kredko pomadka  pachnie przepięknie, budyniowo waniliowo. Kolor nie jest intensywny a wykończenie jest delikatne, z daleka jednak daje intensywny efekt. Z całą pewnością jest to pomadka z cyklu: poprawki na szybko bez użycia lusterka. Nie trzeba się martwić o wszelkie niedociągnięcia kiedy nie widzicie swojego obicia w lustrze bo idealnie stapia się ze skórą ust. Efekt jest naprawdę fajny, aplikacja łatwa i dlatego przypadła mi ona tak do gustu. Nie wędruje w okolicy ust, delikatnie może rozmazuje się w kącikach, ale wydaje mi się że długo nie traci koloru co moim zdaniem jak na błyszczykową formułę jest bardzo fajnym efektem.

Tyle w temacie.Moi ulubieńcy lipca za Wami! Wszyscy bardzo fajni, wszystkich mogę polecić, wszyscy się sprawdzają i są super!  Nie jest ich za wiele ale moim zdaniem to bardzo dobre smaczki. Dajcie mi znać czy czegoś używacie! A może niezgadzacie się wybitnie z którąś z moich opini? Czekam na komentarze i do spisania za niedługo! Buziaki

wtorek, 29 lipca 2014

Nadmorski blue(s)

Wakacyjny manicure 2014 z całą pewnością kojarzy mi się z odcieniami błękitnego. Oszalałam po prostu na punkcie tego koloru ! Drogerie chyba wyczuwają ten trend bo jest w czym wybierać. Od kobaltu, po tzw. navy blue czy nawet pastele. Na co czekać?! Nie przebieram więc , biorę wszystko i kocham każdy z nich po kolei! (zwłaszcza kiedy trafia do mojej kosmetyczki)
Niebieskie lakiery sprawiają że życie nabiera słonecznych barw, są wesołe i wyjątkowe i z całą pewnością kojarzą mi się z morzem i wakacyjnym wypadem w egoztyczne miejsce. Nie mogło więc ich zabraknąć podczas mojego wypadu nad wodę o którym pisałam Wam ostatnio TUTAJ  
Zabrałam ze sobą dwie nowości: Barry M wersję matową oraz Bourjois 1 secodne.


Czyż nie komponują się cudownie z nadmorskim widokiem? Jestem nimi oczarowana. Zastanawiałam się który z nich mam Wam zaprezentować jako pierwszy i w ramach losowania wybór padł na Bourjois 1 seconde Blue no blues. Od dłuższego czasu przymierzałam się do zakupu produktów tej firmy.  Kusiła mnie buteleczka z antypoślizgowymi paseczkami dookoła długiej rączki i wizja pędzelka. Nie przeliczyłam się! Okazało się że jest ona bardzo poręczna a szeroki płaski zbity pędzelek wywiązał się świetnie ze swojego zadania. Świetnie rozprowadza lakier po płytce, a dwie warstwy całkowicie wystarczą do pokrycia. Lakier ma gęstą, zgodnie z obietnicą producenta żelową strukturę a po wyschnięciu otrzymałam rewelacyjny błyszcący efekt. Nie potrzebuje top coata nawet po 2 dniach noszenia. Polubiliśmy się bardzo ze względu na trwałość jednak jest małę ale. Nie wszystkie obietnice producenta zostały spełnione. Moim zdaniem lakier nie wysycha błyskawicznie i stresowałam się troszkę ponieważ paznokcie pomalowałam tuż przed wyjazdem spodziewając się, że szybko będę gotowa do drogi. Niestety. Mimo to uważam, że warto swoje odczekać, lakierom dać szansę i je wypróbować. Nie wiem czy są dostępne w sklepach w Polsce. Na pewno widziałam je kiedyś na Allegro i Ceneo. Swój kupiłam w Super Drug korzystając z promocji kup 3 lakiery zapłać za 2. Standartowa cena to niecałe 6 funtów.
Podsumowując, nie zraziłam się czasem oczekiwania, jestem zakochana w cudownym błyszczącym,soczystym i trwałym kolorze jaki zapewniło mi Bourjois i polecam lakier z czystym sumieniem.


Jestem ciekawa Waszej opinii. Spodobał się Wam nadmorski blue(s)?




<a href="http://www.bloglovin.com/blog/11962659/?claim=qznw8u6w2cv">Follow my blog with Bloglovin</a>

niedziela, 27 lipca 2014

Anglia moim obiektywem - Lyme Regis Seafront

Podczas tego weekendu nad morzem wpadł mi do głowy pomysł aby stworzyć dla Was serię postów, w których będę opowiadać o miejscach wartych odwiedzenia w mojej okolicy. Sama sugerowałam się nie raz wpisami innych blogerek i mówiłam sobie w myślach jak bardzo chciałabym w danym miejscu się zjawić, dlatego pomyślałam, że może którąś z Was zainteresują zdjęcia dodane przeze mnie i na dodatek może okaże się, że mieszkacie niedaleko i macie ochotę się ze mną spotkać. Muszę dodawać że byłoby super?
 Mam to szczęście że mieszkam w mieście położonym ok 25 mil od plaży, dlatego razem z moim chłopakiem,kiedy tylko nadarzy się taka weekendowa okazja, staramy się korzystać z pogody ile się tylko da i nie spędzać czasu w domu. Nie ma dla nas nic gorszego niż zamknięcie w 4 ścianach. Wczoraj nadarzyła się fajna okazja, ponieważ Sz. miał mecz wyjazdowy w mieście niedalko Lyme Regis. Nie byliśmy tam nigdy wcześniej, dlatego bez wahania spakowaliśmy wszystkie potrzebne rzeczy i wsiedliśmy w samochód. Przygotowałam miejsce na karcie w telefonie i pstrykałam sporo zdjęć (to chyba już moja obsesja. Też tak macie? Gdziekolwiek nie jesteście pstrykacie i pstrykacie? Czasami aż mi głupio...:P) z myślą o Was.

Może zacznijmy od początku. Najpierw postaram się nakierować Was na mapie, gdzie dokładnie znajduje się Lyme Regis

Udało mi się trafić do hrabstwa Dorset w tzw. południowo zachodniej Anglii tuż nad kanałem La Manche. Lyme Regis to miasto położone 32 km na zachód od Dorchester, w zatoce Lyme Bay przy granicy z hrabstwem Devon. Wg stanu na 2001 Ludność wynosi 4406 mieszkańców. (Wikipedia) Należy do Wybrzeża Jurajskiego, które w 2001 zostało umieszczone na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Uwierzcie mi, że byłam do tej pory w 5 miejscach i naprawdę jest się czym zachwycać i co podziwiać, ale o tym opowiem Wam kiedy indziej, na pewno Was oprowadzę po tych wszystkich miejscowościach. 

Luyme Regis od samego początku zachwyciło mnie uroczymi domkami. Jestem wielką fanką nadmorskich budowli utrzymywanych w starym klimacie. Bardzo podoba mi się styl marine tak modny ostatnio  w wystroju wnętrz, dlatego całą sobą chłonęłam wszystkie widoki, które miasteczko mi zaserwowało.  Z wszystkich które widziałam, pod względem zadbania i czystości, Lyme Regis najbardziej przypadło mi do gustu. Dookoła plaży znajduje się sporo parkingów, ale my postanowiliśmy zostawić samochód 5 min drogi od miejsca docelowego, aby przyjrzeć się okolicy. I Wam polecam zrobić to samo. 
Od razu na parkingu w oczy rzucił mi się cudowny VW. Jestem w nim zakochana odkąd zobaczyłam go w serii Włoska wyprawa Jamiego. Obiecałam sobie, że kiedyś będzie mój i tak jak Jamie wybiorę się nim z Anglii na wycieczkę po Italii (mam tylko nadzieję, że nie będzie mi tak szwankował jak jemu ;P)

Tak jak Wam wspominałam, domki w Lyme Regis są naprawdę urocze. Aż chce się samemu mieć jeden w nadmorskiej miejscowości i spędzać tam każdą wolną od pracy chwilę!

Uwielbiam kiedy w środku miasta znajdują się tajemnicze i kręte drogi. W Anglii jest to dość spotykany widok.

Po drodze minęliśmy stary młyn obok którego znajduje się mała włoska restauracja. Nie zapomnijcie jednak przy okazji wrzucić na szczęście pieniążek do wody i wypowiedzieć życzenie...Ciekawa jestem o czym marzycie...:>



Kiedy tylko znajdujecie się w okolicy plaży, nie macie już szans na to by się zgubić...

a wtedy wszelkie cudne widoki są już tylko dla Was...

Jeśli macie ochotę możecie mieć taki cudny kolorowy domek tuż przy plaży...zdziwiła mnie bardzo swoboda Anglików (już po raz kolejny). Wszystko było pootwierane, nikt nie krępował się bałaganu i zawartości, można było spotkać Panią na leżaku z ksiażką czy nawet 10 osobową grupę starszych osób grająca na gitarach i śpiewających, serwujących sałątki, kiełbaski i pijących dobre wino, tuż na piasku przy chodniku po którym spacerowali inni turyści. U Nas zazwyczaj wszelkie spotkania tego typu odbywają się w domkach letniskowych odgrodzonych płotkiem na tzw. własnym terenie. Tutaj wszystko jest dla ludzi i nikt nie ma nic przeciwko obcowaniu z całkiem nieznajomymi osobami

Gdybyście w środku wycieczki chcieli się zorientować gdzie jeszcze możecie pojechać, warto zerknąć na specjalnie do tego przygotowaną do tego wielką mapę 

Nie zapomnijcie też o wypróbowaniu nadmorskiego fish&chips z solą i vinegarem. Nie ma nic lepszego niż banalne frytki na plaży. Naprawdę! Osobiście nigdy nie mam na nie ochotę w mieście, ale kiedy tylko jestem nad morzem, od razu chce mi się je zjeść, ale tylko oglądając i słuchając szumu morza.

Zwłaszcza kiedy dookoła jest tak pięknie!


Jeszcze kilka widoków na koniec dla Was


Mam nadzieję, że spodobała się Wam wycieczka po Lyme Regis. Moim zdaniem jest to fajne miejsce, jeśli jesteście w Anglii i chcecie spędzić miło czas w nadmorskim miasteczku turystycznym, zasmakować piwa oraz smacznego jedzenia na plaży! Nie polecam tylko lodów z automatów. Kompletnie mi nie przypadły do gustu.

Na koniec pokażę Wam mój wakacyjny zestaw. Te z Was które śledzą mnie na Instagramie (slonku2207) na pewno już go widziały. W przygotowaniu mam już dla Was post o moim plażowym must have.



Dziękuję Wam za obecność i wszystkie komentarze. Mam nadzieję, że Lyme Regis Wam się spodobało a pomysł na wpisy oprowadzające Was po moich zakątkach, przypadnie Wam do gustu. Czekam na wszelkie propozycje i opinie.

Ściskam

środa, 23 lipca 2014

Biel na paznokciach dzięki Ricie

Lakiery Rimmel podbijają moje serce. Ostatnio opowiadałam Wam o błękitnym cudeńku (kto przegapił zapraszam TUTAJ) Kiedy w SD wypatrzyłam kolekcję made by Rita, nie mogłam się oprzeć i wypróbować kilku z nich.
W ramach urodzinowych paznokci postanowiłam swój wybór skierować w stronę bieli i bez zawahania sięgnęłam po buteleczkę White Hot Love. Nie spodziewałam się, że ten kolor będzie mi się tak bardzo podobać. Prezentuje się rewelacyjnie na paznokciach i żałuję że tak długo zwlekałam z pomalowaniem ich w tym odcieniu. Moim zdaniem kolor świetnie podkreśla opalezniznę i nadaje się do wakacyjnych kreacji.
Jeśli chodzi o sam lakier, ma on dość kredowy kolor i specyficzną, lekko wodnistą konsystencję. Za chwilkę jednak okazuje się, że może się też lekko ciągnąć i gęstnieć jeśli odpowiednio nie otrzecie pędzelka o ścianę buteleczki. Polecam w tym momencie czyszczenia go aby nie utworzyła się na nim gruba zalegająca warstwa lakieru, która przy następnych aplikacjach mogłaby utrudniać życie. Nie zauważyłam u mnie wielkiej tendencji do smużenia, ale warto nałożyć odpowiednią warstwę by nie było prześwitów. Swoje paznokcie malowałam dwa razy i niestety, troszkę musiałam odczekać nim całość wyschła. (uważajcie bo zdarzył mi się paznokieć z małymi bombelkami, ale za drugim razem nic już złego nie zauważyłam)
Wygląd lakieru oceniam na 5+ ale za całość dałabym taką solidną 4. Na pewno jednak jeszcze nie raz zagości u mnie na paznokciach.
Miałyście z nim styczność? A może inny kolor z serii Rity przypadł Wam do gustu? Czekam na opinie i komentarze












poniedziałek, 21 lipca 2014

Skrzypowa susza na głowie

Witajcie, dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć co nieco na temat jednego z szamponów Barwy. Czytałam wiele o tych produktach na blogach. Dużo osób chwaliło ich prosty skład, brak silikonów, świetną tendencję do zmywania olei i muszę przyznać, że tuż przed wyjazdem w styczniu z Polski postanowiłam wybrać się do Rossmanna i skusiłam się na jedną buteleczkę wersji ze skrzypem polnym, która miała chronić moje włosy przed wypadaniem. Szampon chciałam wypróbować jak najszybciej. Niestety, byłam bardzo zdziwiona i to negatywnie, już po pierwszym użyciu. Znacie mnie jednak, staram się nie skreślać niczego na dzień dobry, próbować, testować, dać drugą, trzecią a nawet czwartą szansę. Jak widać butelka jest prawie pusta, dlatego też już dzisiaj, po powrocie z pracy, pstryknęłam dla Was kilka zdjęć, jeszcze przed wykończeniem opakowania i dobiciem do dna. Chciałam po prostu uwiecznić dla Was kolor i wygląd szamponu, ponieważ sama osobiście bardzo lubię, kiedy mogę obejrzeć kolor produktu, a także jego konsystencję, jego gęstość. W przypadku produktu tego typu jest czasami ona dosyć istotna. I cóż mogę Wam więcej powiedzieć...zapraszam na recenzję!


Szampon jak widzicie znajduje się w przezroczystej prostej butelce. Nie wiem czy została ona zmieniona od czasu kiedy ja zakupiłam produkt, ale muszę przyznać, że nie przypadła mi ona kompletnie do gustu. Po odkręceniu  na pewno zauważycie, że butelka ma bardzo duży otwór  i wcale nie ułatwia to nam aplikacji szamponu na dłoń a wręcz koszmarnie utrudnia, bo mogłabym wam przysiąc że prawie przy każdym myciu włosów, kosmetyk przelał mi się z butelki, wylewając się na dłoń i do wanny.Było mi cieżko jednocześnie trzymać opakowanie, dozować odpowiednią dawkę, nie wspominam już o nakładaniu jej na skalp.Wodnista konsystencja miała tutaj na pewno swój udział i szampon poprostu  bardzo często lądował z mojej dłoni na dnie wanny zanim dotarłam ręką do skóry głowy. Spróbujcie sobie wyobrazić mnie pod prysznicem z buteleczką w jednej ręce, próbującą szybko zaaplikować produkt tuż nad czołem...hmm...widok zabawny a ciężko było ominąć twarz przed kapiącym produktem. (od razu pragnę dodać, że nie jestem łamagą :P)


Zdaję sobie sprawę z tego, że cena produktu (ok 4 zł) jest dosyć niska, bardzo przystępna, ale opakowaniu mówię KATEGORYCZNE NIE i byłabym bardzo szczęśliwa gdyby kształt, design butelki z otworem na czele zostały zmienione na coś bardziej poręcznego. Jak już wspomniałam sam sampon jest dość wodnisty, więc otwór tym bardziej nie ułatwia nam aplikacji .

Kolor szamponu kojarzy mi się tylko i wyłacznie z Ludwikiem. Nie wiem dlaczego, ale od początku jak tylko chwyciłam za butelkę, okrzyknęłam go moim małym ziołowym płynem do mycia. Jednak nie kolor jest tuaj najważniejszy, a działanie, także przejdźmy do niego.


Szampon koszmarnie się pieni, wręcz pokuszę się o stwierdzenie, że  tego nie robi. Musiałam się solidnie namęczyć aby uzyskać zadowalającą pianę, jednak winę składam składam turaj na jego prosty skład. Jak widzicie, na dzień dobry producent zaserowałam nam słynne Sodium Lauret Sulphate. I teraz pewnie odezwą się głosy osób, które nie używają szaponów tego typu. Ja  powiem szczerze, nie  jestem zwolnenniczką całkowitego wykreślenia tego składnika z mojej pielęgnacji. Nie jestem, a może byłam...hmmm...ale o tym później. Podczas mycia nie raz posiłkowałam się wodą, aby uzyskać pianię z szamponu i pokryć nią moje włosy. Zastanawiam się jak wyglądać będzie kwestia wydajności szamponu u osób które mają długie włosy ponieważ musze przyznać, że szampon przy tej konsystencji, otworze i działaniu i pienieniu się jest bardzo mało wydajny. Ja go stosowałam dość długo, ponieważ tak jak wspomniałam na początku za pierwszym razem nie przypadł mi on do gustu i troszkę czasu zajęło mi to aby dać mu drugą szansę, żeby do niego się przekonać, żeby stosować go ciut częściej.



Zapach szamponu jest bardzo intensywny. Trzeba przyznać, że ziołowy zapach poczujecie już przy otwarciu buteleczki, a utrzymuje się on bardzo długo na włosach. Nawet odżywka nie jest w stanie go zataić i wyczuwam go przez całą resztę dnia. Nie przeszkadza mi on ponieważ lubię ziołowe zapachy i kompletnie nie mam nic przeciwko nim. Z resztą kupując produkt wiedziałam na co się piszę i zdałam się na ziołową moc. Niestety tyle byłoby z plusów, poza zapachem, ponieważ szampon kompletnie wysusza moją skórę głowy. I wracam w tym momencie do tego że Sodium Lauret Sulphate nigdy nie działało w taki sposób na mój skalp.W tym przypadku niestety moja skóra wariuje. Nie wiem czy to pod wpływem innego szamponu, bo w tym samym czasie stosowałam dwa odmienne kosmetyki, ale nastąpił u mnie wysyp łupieżu oraz co za tym idzie, szampon który miał działać przeciwko wypadaniu włosów, mam wrażenie że wpłynął na to, że włosy zaczęły wypadać mi bardziej, wręcz garściami. Jestem oficjalnie przerażona i nie wiem kompeltnie co z tym fantem zrobić, bo nawet Tangle Teezer nie jest w stanie nie szarpać mi włosów, po zastosowaniu tego szamponu. Nie jestem w stanie rozczesać ich bez wyrywania konkretnej garści, ba! dwóch garści włosów konkretnie wypełniających moją umywalkę pod lustrem. I przeraża mnie to i smuci i zastanawiam się co z tym fantem zrobić.Szamponu w kwestii włosowej nie zamierzam używać, mogę go jedynie poświęcić do mycia pędzli.


Próbowałam odżywek, po i przed jego zastosowaniem. Dalej włosy były przesuszone. Nie mogę zaprzeczyć, kosmetyk na pewno rewelacyjnie je oczyszczał, były aż skrzypiące, ale kołtuny na głowie, ode mnie  macie jak w banku! Szamponu nie polecam do codziennego stosowania. Kompletnie! W moim przypadku nie sprawdził się zupełnie.
Jeśli miałabym  potrzebę oczyszczenia włosów nie wiem czy skusiłabym się na niego ponownie. Nie neguję jednak tego, że chciałabym wypróbować inne produkty  z tej serii, np z rzepą.
Werjsa ze skrzypem polnym nie sprawdziła sie u mnie, nie skuszę się na niego ponownie  i nawet niska cena nie będzie miała tutaj wpływu na moją opinię. Ewidentnie albo brak silikonów mi nie sluży, albo któryś ze składników. A szkoda, bo miałam nadzieję, że ziołowa moc będzie miała pozytywny wpływ na moje włosy.

Znacie? Stosowałyście? Czekam na Wasze komentarze!

niedziela, 13 lipca 2014

Tydzień w zdjęciach #2

Od dość dłuższego czasu możecie obserwować mnie na Instagramie pod nickiem slonku2207
dla wszystkich z Was którzy nie mają tam profilu lub lubią oglądać sprawozdania tego typu, tak jak ja, postanowiłam raz na jakiś czas przygotować podsumowania tego typu
Zapraszam do oglądania :


1. W Tesco wypatrzyłam nowe kubki i zakochałam się w nich od pierwszego wejrzenia! Uwielbiam połączenie czerni z bielą i chyba dlatego tak przypadły mi do gustu. Od teraz nie pomylimy się nigdy chwytając za kubek...tylko w szafce zaczyna miejsca brakować, a ja nadal mam ochotę na więcej kubeczków :)

2. W Wilkinson pojawił się wieeeelki regał z nowymi kosmetykami, których nie mogłam sobie odmówić. Kupując 3 zapłaciłam za nie 3 funty. Barwa kolorystyczna mnie ujęła i nie mogę doczekać się testowania ich zapachów i działania.

3. Nie zapominam o siłowni. Nie martwcie się. Pakuję i biceps rośnie a przy okazji staram się coraz zdrowiej jeść.

4. Lubicie owsianki? Ja kiedy sie na nie uprę to tak przy nich zostaję. Są fajnym i szybkim akcentem śniadaniowym. Z czym ostatnio jecie płatki?

5. Różowo mi. Upolowałam malinowe masło do ciała The Body Shop i żel kokosowo malinowy. Powstało połączenie idealne :)

6. Tak jakbyście wątpili w to jacy jesteśmy postanowiliśmy zaprezentować to Wam na butelkach Coca Coli...;)



7. Wybraliśmy się do Portland. Uwielbiam zwiedzać nowe miejsca w UK. Morze zachwyca mnie za każdym razem kiedy na nie patrzę.

8. Obstawiam. Oj tak. Czasem nie wychodzi ale dzisiaj czekam na pieniążki podczas finału...:)

9. Mój ukochany znalazł dla mnie ostatnie Glamour z mascarą z Clinique. I już się w niej zakochałam. Nie skleja rzęs i  świetnie je wydłuża.

10. Jeden z moich setów ubraniowych. Koszulka na przedział wiekowy 11-12 ale leży na mnie idealnie...:)

11. Tak odpoczywam po całym dniu pracy. Woski Yankee Candle pięknie pachną w naszym mieszkanku a dobre winko to podstawa każdego weekendu.

12. Kolejne wydanie magazynu Jamiego. Ach...Wy wiecie jak ja go uwielbiam!




Mam nadzieję,że moje sprawozdanie tygodnia przypadło Wam do gustu :)
Napiszcie koniecznie jak Wam minął weekend

Ściskam

środa, 9 lipca 2014

Moja organizacja cz. I - DOKUMENTY

Już od dłuższego czasu zabierałam się za organizację papierów w naszym mieszkanku. Muszę przyznać, że mam z tym odwieczny i największy problem.
Znasz ten scenariusz?
Wracasz do domu po pracy. Wyciągasz klucze z torebki, otwieraszskrzynkę z listami, bierzesz jej zawartość, odruchowo przeglądasz wzrokiem próbując otworzyć drzwi od mieszkania/domu. W trakcie ściągania butów, do kosza wrzucasz ulotki i niepotrzebne reklamy a listy po otwarciu i sprawdzeniu lądują na regale/komodzie/półce bądź innym miejscu do tego przeznaczonym i czekają...i czekają...i czekają, nie wiem na co. Na  zmiłowanie czy na dzień sądu, czy na jakąkolwiek inną okazję, ale leżą i błagalnym wzrokiem patrzą na Ciebie z miejsca spoczynku i z całą pewnością gdyby mogły krzyknąć, to na  100 % wydarłyby się : "sprzątnij mnie i wsadź tam gdzie moje miejsce bo za jakiś czas będziesz mnie szukać i nie znajdziesz! "Ale Ty zabierasz się za inne codziennie obowiązki, Faceboka, Bloggera czy Instagrama i zapominasz o kopercie którą rzuciłaś. Scenariusz powtarza sie przez tydzień, dwa, miesiąc (? no dobra, bez przesady) a Ty za jakiś czas potrzebujesz znaleźć nr swojej polisy ubezpieczeniowej za samochód czy też sprawdzić kiedy ten cholerny usługodawca pobierze kasę z Twojego i tak pustego dość konta i jak na złość - kartka z danymi wsiąkła!
"Przecież powinna tam być! Tam ją zostawiłam" przekonujesz samą siebie i w myślach wyliczasz ile razy obiecywałaś sobie że zrobisz porządek z papierzyskami!

Znasz to? Nie? W takim razie jesteś moją mistrzynią organizacji porządku domowego, bo mi nie raz takie przygody się zdarzały. Odkładałam to na później i to chyba największy i najlepszy dowód ile treningów bycia "prawie perfekcyjną panią domu" przede mną.
Korzystając jednak dzisiaj z wolnego dnia (niektóre przypadłości nie wybierają i czasem zmuszają to wzięcia tzw. offa) postanowiłam nie marnować czasu i wykreślić z listy zadań ( o tym kiedy indziej w kolejnej notce) choć jeden ważny punkt. Przeszukałam zawartość szuflady z przedmiotami które zakupiłam przy okazji wizyty w Poundlandzie ( chwała UK za sklepy w których można kupić super rzeczy już za funta! Za każdym razem kiedy tam jestem zastanawiam się co mogłabym w PL kupić za 1 zł!) oraz Wilkinsonie (sklep z wszystkim, od kosmetyków po asortyment do domu! Uwielbiam!) i zabrałam się do dzieła


W Poundlandzie zakupiłam śliczne kolorowe teczki oraz te gotowe powycinane "gwiazdki" z tekturki. Wiedziałam, że pewnego dnia je wykorzystam. Wyciągnęłam z szuflady nożyczki i taśmę dwustronną, porozkładałam wszystkie stare i nowe dokumenty, papiery, faktury i zabrałam się do dzieła.


Powstały teczki które podzieliłam kolorami na :
różowe: MOJE
błękitne: PAN DOMU
zielona: SAMOCHÓD

Mamy po jednej teczce na dokumenty z pracy, po jednej na bank. Troszkę tego się uzbierało, dlatego poświęciłam całą kopertę tylko na te kategorie.


WWilkinson'ie za 50p. kupiłam zamykane na suwak plastikowe koperty które przenaczyłam tylko na payslipy, czyli dokumenty od pracodawcy, które przedstawiają co tygodniowe/co miesięczne dochody. Warto je zbierać w celu rozliczenia się z podatku.


Teczkę z przegródkami przeznaczyłam na dokumenty najważniejsze, czyli:
umowę z mieszkaniem
rachunki i umowy za wodę, gaz, council, telefon itp
dokumenty z siłowni
a także wszelkie instrukcje obsługi, paragony za sprzęt i gwarancje


Tyle jeśli chodzi o moje sekrety ładu w dokumentach. Zastanawiam sie tylko na ile wytrwam w moim cudownym porządku świata. Staram się zapanować nad okropną tendencją braku organizacji i rzucania wszystkiego gdzie popadnie, aby potem nie denerować się sama na siebie i dlatego też mam nadzieję, że dzięki wpisom a także Wam, uda mi się wypracować w sobie dobre nawyki. Czekam na Wasze podpowiedzi i rady w temacie porządków i organizacji! Jestem pewna, że znajdę wśród Was wspaniałe wsparcie.

Ściskam

poniedziałek, 7 lipca 2014

Oprócz błękitnego nieba...Rimmel Fancy A Dip

W poprzedniej notce wspominałam Wam o moich ulubieńcach czerwca. Znalazł się tam między innymi lakier Rimmela Fancy A Dip w cudownym odcieniu soczystego błękitnego nieba. Nie wiem czy Wy też tak macie, ale ja, kiedy kupię sobie nowy lakier i przypadnie mi on do gustu, mogłabym bez przerwy nosić go na moich paznokciach. 
Polubiłam go za soczystość, aksamitne wykończenie, wygodny pędzelek oraz fakt, że bardzo szybko wysycha. Jedyny minus mogę dać mu za trwałość bez top coatu, jest minimalna, ale już kiedy nałożycie na niego warstwę ochronną, fajnie spełnia swoje zadanie.
Mam nadzieję, że wpadnie on Wam w oko tak samo jak mi i przywoła uśmiech w pochmurny dzień. A właśnie! Jaka u Was pogoda? Bo u mnie teraz za oknem szaro i zanosi się na deszcz...
Miłego wieczorku!

Zdjęcie z lampą:

Bez lampy:



czwartek, 3 lipca 2014

Kosmetyczni ulubieńcy czerwca

Dwa dni temu zaprezentowałam Wam co udało mi się wykończyć w poprzednim miesiącu a dzisiaj, bez większych zbędnych wstępów zapraszam na przejrzenie kosmetyków, które wyjątkowo polubiłam w czerwcu!

Na pierwszy ogień idzie zestaw o przepięknym bananowym zapachu The Body Shop. Dość długo czekałam, aż zostaną one dowiezione do sklepu. Ale doczekałam się! Cieszę się, że dałam się skusić. Zarówno i szampon jak i odżywka przypadły mi do gustu. Małe poręczne opakowania idealnie nadają się do torebki i z przyjemnością zabieram je ostatnio ze sobą na siłownię. Włosy po zastosowaniu tych produtków są miłe w dotyku i co najważniejsze pięknie i długo pachną.

Olay Essentials scrub do mycia twarzy - mam wrażenie, że kosmetyki tej firmy uzależniają. Naprawdę! Scrub świetnie spełnia swoje zadanie, delikatnie złuszcza naskórek, oczyszcza pory, ma  mleczną konsystencję i zapach który nie drażni. Hamuje też wydzielanie sebum za co ma ode mnie wielkiego plusa, ponieważ  spędzam dużo czasu w zamkniętych pomieszczeniach, a moja cera ostatnio przez to kaprysi. Kurz, pyłki i klimatyzacja nie służą, uwierzcie.

Moja skóra polubiła się z oliwką na nowo. Dawno jej nie stosowałam, a ostatnio nie potrafię wyobrazić sobie wyjścia spod prysznica i nie zastosowania jej na moje ciało. Skusiłam się na tą z Johnson's z wersją z aloesem i jestem oczarowana jej zapachem a przy okazji działaniem. Ma tylko jeden minus, długo się wchałania, ale teraz,  latem kompletnie mi to nie przeszkadza! Stosuję ją także  za każdym razem kiedy wychodzę z domu w  spódniczce albo krótkich  spodenkach. Podkreśla opaleniznę na nogach i nadaje im zdrowy wygląd.

Suchy szampon Batiste ratuje mnie w każdej sytuacji i ta wersja jak na razie najbardziej mi się spodobała. Zapach jest przyjemny a dodatkowym plusem jest niska zawartość talku, dzięki czemu nie mam problemu z wycesaniem produktu z włosów. Szampony Batiste na stałe zagościły w mojej łazience. Są tutaj w UK dość tanie i ogólnodostępne, dlatego też często po nie sięgam.

Collection Bronze Glow - uwielbiam wszelkiego rodzaju róże i bronzery w wydaniu mozaiki i kiedy wypatrzyłam go u koleżanki wiedziałam, że będzie mój. Cena jest śmiesznie niska a jakość jaką w zamian otrzymujemy, moim zdaniem rewelacyjna. Po 8 godzinach pracy zarówno ja jak i znajoma mamy go na policzkach. Pięknie się mieni i podkreśla opaleniznę.

Lubicie poprawiać sobie humor kolorami? Ja z całą pewnością. Lakier Rimmel Fancy A Dip 501 idealnie podkreśla paznokcie i nadaje się do nadania soczystości Waszemu wizerunkowi. Jest fajnym rozwiązaniem dla  osób takich jak ja, lubiących  czarne i stonowane stroje.


Stosowałyście wymienione przeze mnie kosmetyki? Mam nadzieję, że zainteresowałam Was odrobinkę :)

wtorek, 1 lipca 2014

Się zużyło w czerwcu

Ciężko jest mi uwierzyć w to, że mamy już lipiec. Nowy miesiąc, plany, wyzwania oraz postanowienia. Od 4 dni mamy za sobą kupno pierwszego samochodu w Anglii i jestem nim tak oczarowana, że ciężko jest mi się skupić na czymkolwiek innym. Poza tym, wykupiłam członkostwo na siłownię, do której mam zaledwie kilka kroków i której okna z trenującymi na niej ludźmi biją prawie wprost w okna naszego flacika, więc nie było już mowy o wymówkach i marudzeniu! Nie ! Nie ! Nie! Dwa dni dałam sobie nieźle w kość i dzisiaj poruszam się z lekkimi zakwasami, jednak to nic! Na jutro planuję pierwsze zajęcia z pilates i już nie mogę się doczekać! Wracam także z mocnym postanowieniem poprawy mojego żywienia, ponieważ oczywiście zgodnie ze zwyczajem przysłowiowo popłynęłam...taka już ma natura.
Tymczasem jednak, przystąpmy do podsumowania czerwca. Akcję zacznę od denka czyli wszelkich pustych opakowań które udało mi się przetrzymać schowane w szufladzie do końca miesiąca. Kupno auta sprzyjało oszczędzaniu, dlatego cieszę się, że udało mi się wyzerować kilka buteleczek, o których teraz napiszę dla Was kilka zdań:

Lirene Stop Cellulit Aktywny balsam antycellulitowy   -  kosmetyki Lirene trafiają w mój gust i oprócz złych wspomnień z peelingiem enzymatyvznym (bodajże różowe opakowanie) nie przypominam sobie, aby jakikolwiek inny mnie zawiódł. To już któreś z kolei opakowanie tego produktu, jakie udało mi się zużyć i muszę przyznać, że bardzo go polubiłam, zarówno za świeży pomarańczowy zapach jaki i konsystencję która szybko się wchłania. Czy działa? Trudno powiedzieć. Ja wychodzę z założenia, że lepiej zapobiegać niż leczyć! Ale nie tylko samym kremem ale także zdrową dietą i ćwiczeniami. Te 3 rzeczy połączone razem z całą pewnością mają dobroczynny wpływ na naszą skórą, nie sądzicie?
Jestem na : TAK
Zastąpiony przez: Chciałam wypróbować coś nowego i zabrałam się za opakowanie Kremu wyszczuplająco ujędrniającego z Eveline. Lubię produkty tej firmy, dlatego jestem pozytywnie nastawiona.

Nivea Daily Essentials Double Effect Eye Make-up Remover czyli dwufazowy płyn do demakijażu oczu - nigdy nie byłam miłośniczką tego rodzaju płynów. Dwufazówki często mnie zawodziły i pozostawiały okropnie tłustą powłokę na moich powiekach.Kiedy więc poleciła mi go koleżanka, długo zamierzałam się z jego zakupem. Wypróbowałam go kilka razy u niej i ciekawość wygrała. Spróbowałam! Czy żałuję? Nie. Działa świetnie. Usuwa wszelkie cienie, tusze, makijaż wodoodporny i w końcu budziłam się rano bez pandy pod oczami i niedomytym tuszem. Jest naprawdę idealny! Tylko niestety...mało wydajny, ma upierdliwą butelkę która lubi stawiać opór podczas otwierania. I jeszcze jeden minus: kiedy nalejecie go za dużo na wacik może szczypać w oczy.
Jestem na : TAK, ale tylko kiedy uda mi się go trafić na promocji.
Zastąpiony przez: mleczko do demakijażu Olay

Be Beauty Płyn micelarny - jest to jeden z tych kosmetyków, który przywiozłam sobie w zapasie z Polski oraz o który zawsze proszę znajome które jadą do ojczyzny. Uwielbiam go! Świetnie odświeża twarz po całym dniu a także usuwa makijaż z twarzy. I mam nadzieję, że nigdy go nie zabraknie.
Jestem na: TAK.
Zastąpiony przez: mleczko do demakijażu Olay, tonik Mythos

Super Drug  Extracts Refreshing Green Apple & Tea Tree Shampoo czyli Odświeżający szampon z ekstraktem z zielonego jabłka i  zielonej herbaty - jako posiadaczka przetłuszczających się włosów mieszkająca w Anglii mam ogromny problem z zakupem odpowiedniego szamponu. Ba! Mam wielki problem ze znalezieniem produktu nadającego się do tłustych włosów, bo na półkach najczęściej same bomby do wypadających i farbowanych, a mi na takich produktach nie zależy kompletnie.  Udało mi się jednak w Super Drug upolować szampon oznaczony ich logiem, przeznaczony do włosów przetłuszczających się. I wpadłam! Za niecały funt pięćdziesiąc zakupiłam całkiem fajny szampon, który rzeczywiście hamował przetłuszczanie się włosów.
Jestem na: TAK
Zastąpiony przez: zużywam wszystkie szampony po kolei jakie udało mi się uzbierać. Tylko dlatego nie kupiłam go ponownie. Aktualnie opróżniam Barwę do wypadających włosów.

Oriflame Naturals żel pod prysznic z energetyzującą maliną i miętą - jeden z moich ulubionych żeli. Pachnie cudownie i wygląda tak apetycznie że mogłabym go pić z butelki gdyby tylko jeszcze był dobry w smaku. Kolorem przypomina zmiksowane maliny upchnięte do plastikowej buteleczki. Dodatkowo świetnie pobudza po treningu czy o poranku a malutkie drobinki przypominające pestki owoców, złuszczają delikatnie naskórek. Szkoda że dobił dna i jak tylko dorwę konsultantkę Oriflame  w UK na pewno się na niego skuszę.
Jestem na: TAK
Zastąpiony przez: żel pod prysznic z Lidla

Original Source Shea Butter żel pod prysznic - produkty do kąpieli tej firmy w UK towarzyszą mi na każdym kroku. Jest ona bardzo popularna a żel można zakupić już za funta. Zapach na początku mnie nieco zadziwił, słodkawy, lekko orientalny, okazał się fajnym połączeniem idealnym na wieczory.
Jestem na :TAK, ale wypróbuję pozostałą gamę zapachową
Zastąpiony przez: żel pod prysznic z Lidla

Mam nadzieję, że spodobały się Wam moje zużycia czerwca. Jeśli któryś z kosmetyków Was zainteresował albo macie swoje zdanie na jego temat, koniecznie dajcie mi o tym znać w komentarzach. Czekam na Wasze wpisy ! Buziaczki