wtorek, 26 kwietnia 2016

Nowości w Biblioteczce Oliviera

Uwielbiam książki! W moim domu rodzinnym było ich zawsze bardzo wiele i rodzice od dzieciństwa zaszczepiali we mnie miłość do papieru. Do tej pory pozostała ona we mnie! Czytam z całą pewnością dużo mniej niż kiedyś ale staram się też zaległości dzielnie nadrabiać. Powodem dla którego czytam o wiele mniej jest na pewno brak miejsca na kolejne pozycje w naszym małym mieszkanku. Niestety nie jestem w stanie przekonać się do wersji elektronicznych czytadeł. Należę nadal do grupy osób która nie posiada Kindle choć nie ukrywam że jestem coraz bliższa tego by jednak go zakupić i to tylko po to by ... Czytać. Niestety brak miejsca bardzo ogranicza moje książkowe zapały jednak, nie potrafię odmówić sobie nowości w biblioteczce Oliviera. Czytamy książeczki co dziennie, tzn ja czytam a Olivier ogląda. Nawet nie wiecie jak cieszy mnie fakt, że tak spędzamy razem czas, że interesuje go to, co do niego mówię, nie wyrywa się, podąża wzrokiem za tym, co mu pokazuję na obrazkach i cieszy się do mnie gdy naśladuje dźwięki zwierząt! Daje mi to wiele radości i ogromnego kopa motywacyjnego do tego by kreatywnie spędzać z nim czas mając nadzieje że też zaszczepię w Olivierze miłość do książek. To takie trudne zwłaszcza teraz, kiedy łatwo posadzić dziecko przed telewizorem czy podać mu tableta. Bardzo bym chciała tego jak najdłużej uniknąć i czynnie spędzać z synkiem czas. Kochani, jeśli są tutaj młode Mamusie może opowiecie mi jak Wy urozmaicanie czas swoim maluszkom? Jestem tego bardzo ciekawa i wszelkie rady w tym temacie przyjmę z miłą chęcią!

Wracając do książek, pomyślałam że jeśli tak bardzo je lubię, to chciałbym dzielić się z Wami tutaj tym, jakie nowości wpadają w Nasze ręce. Biblioteczka pomału się rozszerza. Mieszkamy w Anglii i nie ukrywam, że najczęściej zamawiam polskie książki by Olivier miał jak najwięcej do czynienia z naszym językiem i kulturą. Domyślacie się więc zapewne że na naszej półce nie brakuje Brzechwy.
Mieszkamy jednak w Anglii i wiem też, że to tu Oli będzie chodził do żłobka, przedszkola czy szkoły, a już teraz na zajęciach dla maluszków ma styczność tylko z angielskimi mamami i ich pociechami. Kupuję więc też tutejsze pozycje, choćby nawet po to by nauczyć się rymowanek specjalnie na zajęcia i nie odstawać od grupy, a przy okazji śpiewam Olivierowi piosenki w dwóch językach. Ach jakie będę miała mądre dziecko! Powtarzam sobie w głowie. Z resztą doskonale wiem że mój synek na pewno będzie sto razy lepiej mówił po angielsku niż ja, co oczywiście bardzo mnie cieszy!

Dziś wracając z zajęć z innymi mamusiami i maluszkami, weszłam do sklepu z książkami i trafiłam na super promocje. Udało mi się upolować dwie książki za aż dwa funty! Każda była przeceniona z £5,99 na £1! Okładki były tak piękne że nie mogłam im się oprzeć!

Pierwsza z nich to książka od wydawnictwa Iglobooks! Już trzecia w naszej kolekcji . Tym razem wybór padł na "Old MacDonald had a Farm". Właśnie dziś śpiewaliśmy ją na zajęciach i to chyba dlatego po nią sięgnęłam . To kolejna pozycja dzięki której mogę naśladować Olivierowi zwierzątka i przy okazji sama dowiedziałam się jak po angielsku dźwięk wydaje koń. Bo nie jest przecież to tak samo jak u nas "iiihaaaa" . Najzabawniej jest kiedy próbuje nadążyć ze słowami i melodia i plącze mi się język zwłaszcza na etapie świnki. Zrobiłam wam specjalnie zdjęcie żebyście zaśpiewały razem z nami !





Kolejna pozycja też krąży wokół tematu zwierzątek. To mniejsza książeczka z serii "idealna w łapki i do miętolenia w buzi" ! Zachwyciła mnie obrazkami i prostotą. A Olivier już oglądał cudne świnki z dużym zainteresowaniem. Historyjka "Little Lost Lamb" jest krótka, łatwa przy opowiadaniu i cieszę się, że zagościła w Naszym domu!
Same zobaczcie ! Urocza historyjka!






Mam nadzieję, że spodobały Wam się Nasze nowe pozycje w biblioteczce Oliviera! Jestem bardzo ciekawa jakie książeczki Wy mi polecicie!
Czekam!

sobota, 23 kwietnia 2016

Balance Active Formula serum z "jadem węża" ?

W 2016 roku coraz częściej poszukuję ciekawych kosmetyków, odpowiednich dla mojej cery i spełniających jej potrzeby. Nie oszukujmy się, osiemnastką już nie jestem i choćbym chciała zatrzymać czas, nie mogę. Pozostaje mi więc przyjemność w odkrywaniu przeciwzmarszczkowych nowości kosmetycznych.
Podczas zakupów w Tk Maxx w moje ręce wpadło serum o dość niskiej cenie. Marka ta już kilka razy rzuciła mi się w oczy, dlatego zaciekawiona wrzuciłam pudełeczko do koszyka.
Chciałbym dziś Wam opowiedzieć o serum, które w swoim składzie ma tajemniczy składnik o nazwie SYN-AKE.


 Balance Active Formula Wrinkle-freeze serum with 4%SYN-AKE zamknięte zostało w małej plastikowej buteleczce z pipetką, opakowanej dodatkowo w kartonik zawierający informacje na temat produktu. Opakowanie jest proste, bez zbędnych dodatków. Zdecydowanie wolę tego typu buteleczki w przypadku serum, mam bowiem gwarancję, że wydobędę je do końca, nie tak jak w przypadku produktów zamkniętych w pojemniczkach z mechaniczną pompką.

Dlaczego wybrałam to serum? Tak jak wspominałam, kierowała mną ciekawość poznania marki, ale przede wszystkim tajemniczego enzymu...
Czym jest SYN-AKE? To peptyd będący syntetycznym odpowiednikiem jadu węża.
Jak działa? Ma zamrażać mięśnie twarzy naśladując paraliżujące działanie jadu węża.



Serum Balance Active Formula  zawiera najwyższe 4 % stężenie SYN-AKE. Moje oczekiwania wobec niego były więc bardzo wygórowane. Producent zapewnił o rewelacyjnych efektach w wygładzaniu niechcianych przeze mnie zmarszczek,  a nawet zapobieganiu w powstawaniu nowych. Nasz niesamowity enzym to ponoć tańsza, bezbolesna i bezpieczna opcja dla botoksu. Pomyślałam teraz o cenie - niecałe 10 funtów...Czyżby nie warto było przepłacać, inwestować w drogie kosmetyki, a tym bardziej dawać kłuć się igłą? Znalazłam cud świata? Kosmetyk ten oprócz cudownego składniku SYN -AKE nie zawiera parabenów i mogą go stosować wszystkie panie, przeznaczony bowiem jest dla każdego rodzaju cery. Nasuwa się tylko jedna myśl: ideał!



Teraz chyba nie dziwicie się, że moje oczekiwania nagle stały się bardzo duże? 

Kosmetyk ma postać dość rzadkiego mleczka w białym odcieniu. Wolę formę tego typu niż te o oleistych lub brzydko mówiąc glutowatych konsystencjach, które zdarzało mi się stosować. 
Pod względem zapachu jestem zdecydowanie na nie. Macie gdzieś pod ręką tani płyn do mycia naczyń o cytrusowym zapachu? Albo CIF? Nie muszę Wam chyba nic więcej tłumaczyć. Tak niestety pachnie to serum. Do tej pory zastanawiam się jak ja zużyłam całą buteleczkę? Jak można stworzyć coś co pachnie tanią chemią do mycia garów i dać konsumentowi nadzieję na lepszą twarz? ;)

Serum bardzo szybko się wchłaniało, na szczęście więc paskudny zapach znikał. Mogłam spokojnie nałożyć na nie jeszcze krem lub po prostu makijaż i gotowa przywitać dzień. Czy zauważam działanie cudownego składnika ? Twarzy mi nie zmrażało, nie paraliżowało (choć w sumie nigdy mnie wąż nie ukąsił i nie wiem jak to jest), nie zauważyłam zniwelowania zmarszczek, choć w sumie plus jest takich że nie przybyło mi nowych (chyba) i teraz tylko pytanie czy po prostu jeszcze nie nastąpił czas na kolejne czy faktycznie serum zahamowało starzenie mojej skóry.



Niestety, spodziewałam się cudów a otrzymałam w sumie kosmetyk który po prostu dobrze wchłaniał się na mojej twarzy nie lepiła się ona po jego zastosowaniu. Brzydko pachniał, nie odżywiał, nie nawilżał, nie usunął zmarszczek, okazał się produktem którego nie mam ochoty stosować ponownie.

Stosujecie tego typu produkty? Co możecie mi polecić?


środa, 20 kwietnia 2016

Bransoletka Paul Hewitt Ancuff Gold

Hej Kochani!
Jak mija Wasz dzień?
Korzystając z chwili wolnego czasu  chciałabym rozpocząć z Wami cykl postów, w których zamierzam dzielić się z Wami  z moimi ulubionymi dodatkami do ubioru codziennego. Bardzo lubię wszelkiego rodzaju bransoletki i zegarki. Co zabawne to zamiłowanie zmieniło się u mnie wraz z wiekiem. Uśmiecham się myśląc teraz o tym, ponieważ kiedyś kompletnie nie pamiętałam o tym by mieć coś ozdobnego na swoim  nadgarstku, natomiast nie wychodziłam z domu bez kolczyków czy czegoś błyszczącego na szyi. Pamietam jak namiętnie przeglądałam wszystkie młodzieżowe błyskotki z kolorowymi kamyczkami. Ach jak gusta się zmieniają!
Teraz natomiast nie mogę sobie przypomnieć  kiedy ostatni raz miałam coś co ozdabiałoby moje uszy i po głębszym przemyśleniu sprawy doszłam do wniosku, że chyba czas to zmienić,  żebym potem nie musiała odnawiać zarośniętych dziurek. Nie mam ochoty kłaść się Pani kosmetyczce  pod pistolet ;)
Jestem bardzo ciekawa jakie kolczyki wy lubicie? Co mi ładnego możecie polecić?

Wracając jednak do tematu bransoletek. Staram się teraz stawiać na klasykę i wybieram zazwyczaj proste wzory bez zbędnych udziwnień jednak takie, które wzbudzają we mnie efekt wow. Tak wiem, ostatnio minimalizm jest bardzo modny, co w sumie strasznie mi się podoba.  Przeglądając ostatnio profile na Instagramie, nie mogłam więc oprzeć się urokowi firmy Paul Hewitt i od razu zakochałam się  w ich biżuterii.
 Marka Paul Hewitt oparła swoją filozofię na żeglarskiej tradycji precyzyjnego mierzenia tego, co autentycznie i ponadczasowe. To towarzysz, który dzięki swojej prostocie i elegancji pasuje do każdej okazji, a dbałość o najdrobniejsze szczegóły, to gwarancja najwyższej jakości na długie lata.

Dzisiaj chciałabym żebyście zobaczyły ich złote cudeńko o nazwie Ancuff Gold KLIK KLIK LINK DO SKLEPU 







Idealnie pasuje do nawet najzwyklejszej bluzki w paski którą uwielbiam nosić na co dzień, jak i do bardziej eleganckiej kreacji na wieczorne wyjście.
Bransoletki Paul Hewitt zachwycają prostotą i jakością wykonania.
Polecam przy zakupie wydrukowanie ichniej „taśmy pomiarowej„. Zdecydowanie pomaga w wyborze właściwego rozmiaru i praktycznie dosłownie eliminuje możliwości pomyłek.

Możecie je kupić w Polsce w sklepie Time and More o tutaj KLIK KLIK

Jestem bardzo ciekawa, czy lubicie dodatki tego typu. Dajcie proszę znać

Ściskam


poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Migawki z okolicy: Swanage

Pogoda w Anglii robi się coraz ładniejsza, a my, nie chcąc marnować czasu w domu, korzystamy z okazji, kiedy Szymon ma sobotni mecz w ciekawej miejscowości, wybieramy się z nim. Tym razem, dwa dni temu odwiedziliśmy cudowną nadmorską miejscowość Swanage. Za każdym razem kiedy bywamy na wybrzeżu, cieszę się, że mieszkamy w takim miejscu tego kraju, że nie musimy daleko i długo jechać by podziwiać tak wspaniałe widoki. Uświadamiają mi one, jak pięknie jest nad morzem, jak wspaniale jest móc spacerować wzdłuż plaży, podziwiać piękne widoki, usiąść i słuchać szumu fali. Cieszę się, że potrafię dostrzegać takie miejsca, ale przede wszystkim doceniać tego typu chwile, zapominając na chwilę o codzienności.
Pomyślałam sobie, że zacznę tutaj, specjalnie dla Was, dodawać zdjęcia z tego typu wypadów, dodając po prostu posty "Migawki z okolicy". Sama lubię bardzo oglądać Wasze wpisy tego typu, dlatego mam nadzieję, że spodobają Wam się moje fotorelacje, bo nie będą to raczej dokładne opisy z danymi tych miejsc. Jeśli któreś z nich Was zainteresuje, spokojnie możecie dowiedzieć się przecież czegoś więcej o nim w internecie. Ja po prostu chciałabym pocieszyć Wasze oczy zdjęciami, dorzucić kilka zdań od siebie i dzielić się z Wami naszymi miłymi przeżyciami.

Tak jak wspomniałam, w ten weekend, wybraliśmy się wszyscy do Swanage. Uwielbiam nadmorskie klimaty i chętnie wybieram się z Olivierem na spacery wzdłuż plaży. Wierzę, że takie powietrze doskonale też działa na jego układ odpornościowy i mimo iż nadal przesypia większość spacerów w wózku, mam nadzieję, że takimi wyjazdami, zaszczepię w nim miłość do podróżowania, odkrywania ciekawych miejsc.

Swanage to malutka miejscowość położona na wschodnim końcu Wybrzeża Jurajskiego, należącego do Światowego Dziedzictwa UNESCO. Muszę Wam się przyznać, że za każdym razem zachwycam się tego typu miasteczkami, malutki, urokliwymi, z dużą ilością miejscowych sklepików i kawiarni.
Pisząc ten post poczytałam troszkę o miasteczku w internecie i jako smaczek dodam, że teledysk Jamesa Blunta ''Carry You Home" nakręcono właśnie w Swanage.

Dość już jednak mojej gadaniny. Zapraszam Was do oglądania!





Dobrze jest móc odpoczywać w słońcu i podziwiać piękne widoki :)





Zajrzałam do małego lokalnego sklepu z mnóstwem uroczych dodatków do domu. Nie ukrywam, że wiele wpadło mi w oko i chętnie zabrałabym je ze sobą...




Czyż nie jest tam pięknie? Pogoda dopisała i spacerowaliśmy z Olivierem bardzo długo!




Mam nadzieję, że spodobały Wam się moje zdjęcia. Lubicie nadmorskie klimaty? Jak Wam minął weekend?

Ściskam

piątek, 8 kwietnia 2016

Golden Rose Ice Chic nr 17

Kilka dni temu na moim Snapchcie (slonku2207) pokazywałam Wam mój najnowszy manicure z użyciem lakieru Golden Rose z serii Ice Chic. Ci z Was, którzy widzieli filmiki, pewnie znają już moją pierwszą opinię na jego temat, a teraz chciałam napisać coś więcej. Zapraszam na recenzję lakieru o numerze 17, który już na pierwszy rzut oka zachwycił mnie swoim jakże wiosennym kolorem!


Na stronie producenta możemy przeczytać taki opis odnośnie serii Ice Chic: Ta najnowsza linia kolorowych lakierów do paznokci to połączenie olśniewającego połysku i długotrwałej formuły. Są dostępne w wersji z brokatem oraz bez. Zamknięto je w bardzo szykownym opakowaniu.


Buteleczka lakieru jest bardzo prosta. Przypomina budową po prostu kostkę lodu i tym samym nawiązuje do nazwy serii. Bardzo lubię tego typu opakowania, są klasyczne, ładnie prezentują się na półce z lakierami a także łatwo przechowują w kuferku.


Zaskoczył mnie pędzelek. Po serii Rich Color, której jestem miłośniczką, spodziewałam się tym razem też pędzelka w podobnym kształcie. Tymczasem jest on bardzo standardowy i muszę przyznać, że świetnie sprawdza się w swojej roli. Bardzo dobrze rozprowadza się nim lakier na paznokciu i jesteśmy w stanie szybko i sprawnie pokryć płytkę emalią przy czym bez większych problemów dojechać do samych skórek.



Konsystencja lakieru jest nie za gęsta ale też nie bardzo rzadka. Zawsze mam problem, żeby to dokładnie opisać, ale bardzo przypadła mi ona do gustu, ponieważ z łatwością rozprowadza się po paznokciu przy pomocy pędzelka, z którego nie spływa, nie zalewa skórek. Ale należy uważać by nie nabrać za dużo produktu, ponieważ wtedy możemy nałożyć zbyt gruba warstwę na płytkę. Ja osobiście jestem zwolenniczką pierwszej lekkiej warstwy, którą potem poprawiam kolejną, niż jedną grubą, która schnie i schnie.



Krycie lakieru jest bardzo dobre. Nie miałam żadnych problemów by uzyskać jednolity kolor przy 2 warstwach. I tak jak zapewnia producent, efekt końcowy bardzo ładnie wygląda i się błyszczy, nie mamy smug ani pęcherzyków.

Niestety, mimo całego zachwytu powyżej, na mojej drodze do oceny celującej stanął jeden najważniejszy w sumie dla mnie jako mamy aspekt. Mowa oczywiście o wysychaniu. Przy recenzjach tego typu, nie stosuję żadnych przyspieszaczy czy wysuszaczy, chcąc jak najlepiej sprawdzić produkt, o którym chcę Wam opowiedzieć.
I tak, pierwsza warstwa wyschła bardzo szybko, były to standardowe dla mnie 2 minuty oczekiwania. Zachwyt jednak minął przy drugiej warstwie. Te z Was, które oglądały filmik na Snapchat wiedzą, że nawet po 15 minutach mogłam dotykając lakier paznokciem drugiej ręki, zrobić w nim po prostu kreskę...na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało na wyschnięte, ale przy tego typu teście, byłam niestety bardzo negatywnie zaskoczona. Musiałam odczekać jeszcze 5 minut, po czym nałożyłam na całość Top Coat by wyrównać powstałe podczas testów niedoskonałości.



Co do trwałości, na koniec serwuję Wam zdjęcie moich paznokci z dzisiaj. Poza uszkodzeniem na palcu wskazującym, reszta jest w stanie idealnym, co bardzo mnie satysfakcjonuje. Chciałabym bardzo wypróbować inny lakier z tej serii by przekonać się, czy faktycznie wszystkie kolory schną tak długo, czy być może ja miałam po prostu problem z odcieniem 17.



Czy znacie serię Ice Chic? Mam nadzieję, że kolor przypadł Wam do gustu.

Ściskam

środa, 6 kwietnia 2016

Kallos Keratin kremowa maska do włosów

Maski Kallos są bardzo popularne wśród blogerek. Odkryłam je kilka lat temu na Targach w Poznaniu i od tego czasu zawsze staram się mieć jedną/dwie w swoich zapasach tutaj w Anglii.
Pierwszą którą wypróbowałam była słynna wersja Latte. Zachwyt nią sprawił, że postanowiłam wypróbować coś innego. Wybór padł na maskę keratynową i to ona będzie dzisiaj bohaterką mojego wpisu. Jestem bardzo ciekawa, czy miałyście z nią styczność?



Do zakupu masek Kallos zachęca przede wszystkim bardzo niska cena. Już za około 15 zł można zdobyć aż litr produktu. Gdzie? Jeśli tylko wpiszecie nazwę w wyszukiwarkę odkryjecie, że jest dostępna na Allegro i np w mintishop. Stacjonarnie z tego co wyczytałam można kupić ją w Hebe. Ja natomiast znalazłam ją w sklepie z produktami do włosów u mnie w mieście. Nie chciałam jednak ryzykować i brać ze sobą dużego litrowego  opakowanie w ciemno. Gdybym była niezadowolona to  potem chyba rok zużywałabym ją do golenia nóg (znacie tą metodę na pozbycie się niechcianej odżywki czy maski do włosów? Tak, sprawdzają się rewelacyjnie jako "krem do golenia") Skusiłam się więc na mniejszy pojemniczek, który jakiś czas leżał w moich zapasach. Kiedy po porodzie moje włosy uległy znacznie pogorszeniu, postanowiłam sięgnąć właśnie po nią. Jak wypadła w testach?



To, co wzbudzi na pewno Wasze zainteresowanie to bardzo ciekawy zapach maski. Jest świeży, nie drażniący, może nawet lekko cytrusowy...Jestem jak najbardziej nim oczarowana.
Kallos Keratin ma bardzo gęstą konsystencję. Jest jednak bardzo wydajna bo już odrobina wystarcza by pokryć włosy.
Stosowałam ją na wiele sposobów. I cóż, początkowo muszę przyznać, że nie zapałałam do niej miłością i już myślałam, że spotka mnie wielki zawód, kiedy stało się to, na czym mi tak zależało, włosy przestały wypadać! A przede wszystkim zaczęły być mniej niesforne i bardziej odżywione na końcach.
Najczęściej maskę stosowałam w formie odżywki! Spytacie mnie pewnie, jak to, po co. Niestety jako mama nie mam często zbyt wiele czasu na paradowanie z ręcznikiem na głowie. Poza tym Olivier nie zawsze pozwala mi na to by w wyznaczonym przez siebie czasie, wskoczyć do łazienki i zmyć produkt z włosów, dlatego myjąc głowę pod prysznicem najczęściej korzystałam z bogatego składu Kallos Keratin stosując ją jako szybką  odżywkę.


Jeśli wspomniałam już o składzie, musicie przecież wiedzieć, co znajduje się w środku tego cacka o którym piszę. Zaskoczę Was, lista jest bardzo krótka:

Aqua, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Citric Acid, Propylene Glycol, Hydrolyzed Milk Protein, Hydrolyzed Keratin, Cyclopentasiloxane, Dimethiconol, Parfum, Benzyl Alcohol, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone.

Mamy więc  emolienty, proteiny: mleczne i keratyny, humektant, konserwanty/regulatory pH.

Bez zbędnych szaleństw, krótko i na temat. Tym bardziej cieszy mnie, że moje włosy polubiły się z tym produktem.

 
Jestem bardzo zadowolona z działania tego produktu! Cena jest tak niska, że na pewno jeszcze nie raz się na nią skuszę i polecam Wam również wypróbować jak sprawdzi się na Waszych włosach.
A może już ją doskonale znacie? Dajcie koniecznie znać!

Ściskam

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Foreo Luna Mini - soniczna szczoteczka do twarzy

Chciałabym dzisiaj przedstawić Wam moją małą słodką landryneczkę, która pojawiła się w mojej łazience około miesiąc temu i od tego czasu muszę przyznać, randkujemy ze sobą co dziennie, rano i wieczorem. Cukiereczek ten jest sam w sobie bardzo kuszący i ma takie wspaniałe działanie, że chyba powoli się od niego uzależniałam.
O kim mowa?  Kto wzbudził we mnie tak pozytywne emocje? To nic innego jak Luna Mini, soniczna szczoteczka  do twarzy od Foreo, która dotarła do mnie wraz z dwoma żelami do mycia twarzy, na dzień i na noc.

Jeśli zajrzycie na stronę producenta, chcąc rozeznać się bardziej w temacie, to na pewno odkryjecie, że dostępna jest w kilku wersjach: klasycznej, mini, dla mężczyzn a także luksusowej dla pań i dla panów. Nie wiem jakie macie wymagania odnośnie tego typu urządzeń, a przede wszystkim jaki jest typ Waszej cery, dlatego ja osobiście nie polecę Wam żadnej konkretnej, napiszę po porostu parę zdań na temat tej, którą ja posiadam.

Moja Luna Mini jest w ślicznym bladoróżowym jakże dziewczęcym kolorze. To ten typ różu który kojarzy mi się z moim storczykiem. Na pewno taki widzieliście nie raz.
Zapakowana była w plastikowe przezroczyste pudełko wraz z ładowarką. I tak jak szczoteczka na dobre rozgościła się w mojej łazience, tak ładowarki nie wyciągałam jeszcze z opakowania firmowego. Zapewne dlatego iż Luna Mini ma bardzo dobrą baterię i raz naładowana zgodnie z obietnicą producenta starcza nam na 150 dni użytkowania dwa razy dziennie, w sam raz na poranną i wieczorną pielęgnację twarzy. Swoją szczoteczkę używam tak jak Wam pisałam około miesiąc i do tej pory nie musiałam jej ładować.


Innymi cechami charakterystycznymi tego produktu są przede wszystkim soniczna technologia mycia. Tak jak jej konkurentka Clarisonic, Luna Mini wykorzystuje do działania fale soniczne, które działają z ogromną częstotliwością (8000/min). Silikonowe wypustki są nośnikiem fal wytwarzanych przez mały silniczek umieszczony w środku urządzenia i przenoszą je na naszą twarz wraz z pulsacyjnymi drganiami. Dzięki temu mechanizmowi możemy cieszyć się oczyszczaniem trudno dostępnych miejsc oraz głębokich warstw naszego naskórka.

W czym jeszcze tkwi fenomen tego urządzenia? Luna Mini nie potrzebuje wymiennych głowic. Stworzona jest z bardzo wytrzymałego na wszelkie uszkodzenia silikonu, dzięki czemu jest antyalergiczna, delikatna w swoim działaniu i miękka, nie podrażnia skóry i nadaje się nawet dla największych wrażliwców. Musimy jednak pamiętać, aby jej nie zniszczyć i do mycia twarzy nie używać produktów z drobinkami peelingującymi a także tych, które w składzie mają wszelkiego typu glinki czy silikony. Ponieważ nasza Luna stworzona jest ze związku krzemu, do czyszczenia jej nie wolno stosować produktów zawierających aceton, benzynę czy alkohol.

Szczoteczka jest wodoodporna więc bez zmartwień możemy zabrać ją ze sobą pod prysznic czy do wanny.

Posiada dwa rodzaje powierzchni oczyszczającej:
  • większe wypustki, które ja używam, nadają się idealnie do oczyszczania cery mieszanej i tłustej
  • mniejsze wypustki stworzone są dla posiadaczek cery wrażliwej
Sam zabieg mycia twarzy jest bardzo szybki i przyjemny. Wbudowany timer przez minutę  co 15 sekund sygnalizuje nam konieczność zmiany części twarzy którą myjemy. Jeśli jednak mamy ochotę na dłuższy zabieg oczyszczający, mamy na to 3 minuty, po tym czasie urządzenie się wyłączy. A jak używać Luny? To proste! Zwilżamy ją wodą, nakładamy żel do mycia twarzy, uruchomiamy i masujemy twarz. Do wyboru mamy dwa poziomy pulsowania (mocniejszy i lżejszy)  Po skończonym zabiegu, opłukujemy twarz wodą i nakładamy ulubiony krem. Szczoteczkę też myjemy pod wodą i odkładamy na swoje miejsce do kolejnego użycia. Czy może być jeszcze szybciej, prościej i przyjemniej?



Koniec danych technicznych i tego, co możecie przeczytać w internecie. Czas na moje prywatne spostrzeżenia. Poza tym, że uwielbiam ją za efekt wizualny i fakt, że jest bardzo poręczna i zmieści się w każdej kosmetyczce, cenię ją za wytrzymałość baterii, wodoodporność (mogę ją zabrać ze sobą pod prysznic), cichość w działaniu i przede wszystkim trwałość. Nie zużywa się tak jak szczoteczki które mają wymienne głowice z włoskami, żadna z silikonowych wypustek się nie ułamała. Stosowanie jej jest szybkie, wygodne i daje rewelacyjne efekty. Mam tendencję do przesuszonej skóry w okolicy czoła i brwi oraz rozszerzonych porów na nosie i policzkach. Odkąd stosuję Lunę Mini, pory znacznie się zmniejszyły, nie gromadzi się w nich tyle zanieczyszczeń. Uwielbiam stosować szczoteczkę rano i oczyszczać przy jej pomocy twarz z nadmiaru sebum po nocy. Od razu czuć różnicę. Moja twarz jest świetnie przygotowana do makijażu, mniej świeci się w dzień.
Być może miesiąc to za mało dla niektórych z Was by wydać opinię o jakimś produkcie. Sama jestem zszokowana , że już  teraz, po tak krótkim czasie mogę napisać tylko w pozytywach o Lunie Mini. Moja cera bardzo polubiła tą szczoteczkę, a z tego co czytałam u wielu osób potrafi ona zdziałać cuda!
Jedynym poważnym minusem może być zapewne cena. Nie jest ona niska. Z tego, co sprawdzałam w Polsce szczoteczka dostępna jest w sieci drogerii Douglas w cenie online 499 zł. 500 zł to wydatek spory, Luna Mini jest jednak inwestycją na lata. Od producenta otrzymujecie 2 letnią gwarancję plus 10 letnią quality, dzięki której w przypadku jakiegokolwiek defektu, możemy kupić ją 50 % taniej. Poza tym tak jak wspomniałam wyżej, przeznaczając pieniążki na Lunę, nie musicie martwić się, że za jakiś czas, będziecie musieli kupić zastępczą głowicę. Sprawdzałam koszty w przypadku Clarisonic i taka wymienna szczoteczka to koszt 100 zł...Finansowo stawiam więc na Lunę.

Kochani, dajcie mi znać, czy używacie tego typu urządzeń do pielęgnacji twarzy. Jestem bardzo ciekawa Waszej opinii na ich temat.
Ściskam